Siedem dni unosiła nas tratwa. Przestało być ważne gdzie jest jej przód a gdzie tył. To było jak sen. Nie widzieliśmy żadnych domów, nurt momentami był tak wolny, że nie było wiadomo czy płyniemy. Trzcina, jako jedyny punkt odniesienia oraz niekończące się meandry dawały złudzenie błądzenia w niezwykłym labiryncie. Już na drugi dzień przestaliśmy sterować tratwą, płynąc obracaliśmy się powoli dookoła. Nie przeszkadzało to nam, cały dzień byliśmy jak zahipnotyzowani. Przestrzeń dookoła nas była niezwykła, szara, brązowa, żółta oraz czasami niebieska. Nie było w niej zieleni, po zimie przyroda nie obudziła się jeszcze. Płynęliśmy wczesną wiosną by skorzystać z dużej wody i uchronić się przed komarami. 20 metrów kwadratowych było naszym domem. To tu w dzień kontemplowaliśmy rzekę a w nocy, mimo temperatury poniżej zera, spaliśmy nie schodząc na ląd. Był to czas niezwykły, przeżycie niepodobne do innych. Rzeka zawracająca co chwilę o 180 stopni i wspomniany brak punktów odniesienia czyniły wrażenie utknięcia w czasie, gdzie mimo ruchu ani nie przybliżamy się do celu ani nie oddalamy od miejsca startu. Widzieliśmy bobry, łosie przeprawiające się przez nurt, słyszeliśmy niezliczone głosy ptaków. Jak zauważył jeden z nas „ryba nienawykła do oszustwa dawała się łapać lecz nie nadużywaliśmy jej uprzejmości”.
Zawsze gdy myślę o Biebrzy kojarzy mi się ona nie tylko z niezwykłymi duchowymi doznaniami ale i właśnie z przygodą. Płynęliśmy w maju i jak widać na fotografiach przyroda była jeszcze bardzo surowa. W czerwcu jest inaczej. Przyroda jest niezwykle bujna, jest znacznie cieplej, zwłaszcza w nocy i nad ranem co ma znaczenie gdy decydujemy się spędzić kilka dni na niewielkim prostokącie zbitym z desek.